Bo już nie na Teneryfie, a w Londynie. Wnuk się w podróży sprawdził, samolot mu nie straszny, nie reaguje na starty, czy lądowania. Słowem nawet w sytuacjach nietypowych, aniołek.
Tak jak to było wcześniej ustalone, Anka z Alkiem jeżdzili na wycieczki, a ja siedziałam z wnukiem w hotelu. Siedząc, wspomniałam sobie jak w czasach realnego socjalizmu zwiedzałam z Ańćką autostopem Europę, często spałyśmy spałyśmy na dworcach, trawnikach, czy w nie zamkniętych samochodach, a dziś ...
Z tym, że może marudzę, ale tamten świat wydawał mi się bardziej przyjazny. Siedziałam w hotelu, do którego wjazdu strzegą przed obcymi dwie, otwierane na pilota bramy. Hotel, to historyczna willa, której historia sięga XVII. Z tej epoki żadnych pamiątek oczywiście nie było, ale z póżniejszych jak najbardziej. Ponieważ sprzedaje się tu usługę: kameralny pobyt w ciszy, w pokojach nie ma ani telefonów, ani telewizora czy radia. Dla tych którzy jednak bez tego obyć się nie potrafią, jest coś na kształt świetlicy.
Stare meble, stare sprzęty:
Mnie rozczulił telefon, jeszcze sprzed epoki ebonitu:

W ramach spacerów, chodziłam z wnukiem na spacery po plantacji bananów
lub obserwować fale rozbijające się o wulkaniczne nabrzeże (zero szans na kąpiel w tym miejscu)
Tylko raz wybrałam się z nim na autobusową wycieczkę, do sąsiedniego miasteczka Garachico:
Chociaż to miejscowość turystyczna, to pozbawiona wielkich hoteli, zachowała uroczy klimat. Na rynku mężczyżni grali w karty:
A w tak klimatycznym budynku mieści się miejscowa biblioteka:
Ale zdania o samej Teneryfie nie zmieniłam: było to piękne miejsce na ziemi, ale do czasu najazdu stonki turystycznej. Zgadałam się z jedną Holenderką, była na wycieczce objazdowej, na której przewodnik narzekał, że marzeniem każdego burmistrza jest zaimponowanie kolegom tym, że u niego budują większy (i oczywiście wyższy) hotel, niż u nich.
Brr !!!
Pozostaje obłędna przyroda. Kwiaty znane z kwiaciarni, ale tu te rachityczne kolorowe liście, to spore krzewy. Na zdjęciu Tomek na tle krotonów.
Aa. I nastały takie czasy, że Hiszpania nie jest wcale dla nas droga.
A w Londynie popatrzyłam sobie na moją córkę i pomyśłałam, po kim ona tak ma?
Na kilka dni poszła na próbę do pracy. Dość mordercza praca w korporacji. Wróciła z pracy, chwyciła torbę i pobiegła na sporty. I to nie obok domu, ale tak z 20 minut marszu! Od siedmiu lat, nie było tygodnia by przynajmniej dwa razy w tygodniu nie była na basenie!
Gnuśno i miło w nadwiślańskim bajorku. I na pewno mniej męcząco.